Kurs na sternika jachtowego z rejsem morskim - Michał Prokurat (2003)

STE 1, 2, 3 - CZYLI DWADZIEŚCIA DNI PRZYGODY.
Opowiadanie Michała Prokurata, laureata głównej nagrody w konkursie Wandrusa 2003/2004.

STE/1, 2, 3 to kod kursu na patent sternika jachtowego połączonego z rejsami stażowymi w którym postanowiłem uczestniczyć. 21.06.2003 r.- jest to data wiekopomna. Tego dnia rozpoczęła się „moja wielka przygoda"(Tony Halik). Dojazd na miejsce zbiórki, we własnym zakresie. Podróż pociągiem nigdy mnie nie przerażała. Pełny odwagi wyruszyłem w samotną podróż do Gdyni.

Ile jest dworców głównych w Gdyni
W przedziale ekspresu 5:57 przyszło mi siedzieć z dwoma globtroterkami, które przeżywały chyba swoją drugą młodość. Drogie panie ciekawie opowiadały swoje przygody z Lizbony, Paryża, Wiednia. Uśpiły tym moją czujność. Zajęty rozmową i upewniony, że istnieje dworzec Gdynia Główna po Gdyni Głównej Osobowej, przejechałem właściwą stację i dotarłem do Lęborka. Przyznaję się musiałem skorumpować pewną panią konduktor, ale dla dobra sprawy. W Lęborku musiałem spędzić trzy godziny. Zwiedziłem przez ten czas miasteczko - okazało się niewielkie z bardzo sympatycznym deptakiem (a może to był rynek...), w każdym razie poznałem tam kilkoro sympatycznych ludzi. W tym czasie na Bałtyku szalał sztorm, więc nie było mowy o wypłynięciu. Do Gdyni dotarłem ok. 1500.

Sagi nasz dom na dwa tygodnie
Szybko odnalazłem słynny basen żeglarski im. Zaruskiego i jacht Sagittari, w którym miałem mieszkać przez dwa tygodnie. Cisną się na usta słowa pewnej szanty:
„O jejku jejku mówię wam
Jaki rejs za sobą mam,
Stary zardzewiały śmierdzący wrak
Na pół roku zastąpił mi świat..."
Oczywiście, aż tak źle nie było. Powiem więcej wszyscy szybko się przyzwyczaili do istniejącego standardu i pokochali drewniany pokład „Sagiego" (tak nazywaliśmy go pieszczotliwie).
Ktoś, kto tak jak ja przesiada się z mazurskiego Beryla (jachtu dla odważnych) na jacht pełnomorski, na pewno będzie pod wrażeniem rozmiarów osprzętu i zamieszczonej elektroniki (LOG, GPS, UKF) oraz małego ciasnego kingstona, który był przedmiotem największych śmiechów wśród załogi. „Drewniak" był bardzo dzielny szedł ostro do wiatru, dzielnie przecinał fale. Wadą było to, że w zęzie, niewiadomo skąd, ciągle przybywało wody; przez co nielicho się napompowaliśmy. Ale taki problem dla 8-osobowej, męskiej załogi to nie problem.

Wypływamy w długi rejs...
Po zaształowaniu prowiantu na siedem dni wyruszamy na pierwszy odcinek rejsu Gdynia - Władysławowo. Było to 22.06.2003 r. Pogoda się zmieniła, klarujemy jacht, zgłaszamy Bosmanowi wyjście z portu i wypływamy. Ruszyła machina napełniana żeglarską pasją. Powoli wpadaliśmy w rytm wacht 00-04, 04-08, 08-12, 12-16, 16-20, 20-24.
Janek, mój współwachtowy, miał tego dnia kambuz. Zrobił nam naprawdę dziwny obiad, który do dziś wywołuje u mnie niesmak. Chyba niezbyt świeży kurczak+ mizeria z niedobranych ogórków+ puree torebki. Od chwili, gdy zacząłem to jeść, do końca odcinka nie było ze mną najlepiej. Na Zatoce Gdańskiej jeszcze wszyscy normalnie funkcjonowaliśmy. Lecz już za Helem, gdy wypłynęliśmy na otwarte morze najzwyczajniej pobledliśmy. Fale i bryzgi przy 6 do 7 w skali Bouforta nie wpływały na nas kojąco.

Jedziemy do... czyli kto nie ma choroby morskiej
Na pierwszy ogień poszedł Water - wymiotował chyba pięć razy. Jego najlepszy kolega Kamil przechodzi chorobę morską na swój własny, oryginalny sposób - dostał wysokiej gorączki i ciągle spał. Ja trzymałem się jakoś do zmroku. Później, przemoczony, postanowiłem zejść do mesy. Swoją drogą widok, który tam zastałem przypominał krajobraz jak po przejściu huraganu. Śmieci wysypały się z worka, do tego z niektórych szafek wysypały się zupki chińskie i kubki, a wszystko to zgrabnie przemieszczało się po gretingach w rytm morskich fal. Tam po zrzuceniu mokrego ubrania, mój błędnik oszalał. Położyłem się, lecz po chwili targnęły mną torsje.

Wreszcie w porcie
Do „Władka" dotarliśmy ok. 1200 w nocy. Gdy klarowaliśmy jacht byłem żywym trupem, a do tego wilgoć i rosa. Wtedy pierwszy raz zadałem sobie pytanie: po co to wszystko? W tym czasie toczył się słynny spór o obecność we Władysławowie i w ogóle na polskich wodach statku rzekomo aborcyjnego "Langenort".
Łazienki były otwarte tylko, do 21, więc musieliśmy położyć się spać brudni, co nie sprawiało większego problemu załodze złożonej wyłącznie z mężczyzn. Nie żebyśmy byli brudasami, ale chociaż jedna kobieta wpłynęłaby pozytywnie na nie zawsze świeży oddech.
Z „Władzia" wypłynęliśmy z samego rana, gdyż zapowiadali sztorm, a chcieliśmy dopłynąć przed nim do Łeby. Oczywiście miły pan z bosmanatu nie omieszkał pobrać opłaty portowej. I tu pojawia się pewien typowo polski paradoks, bo w przeciwieństwie do toalet rachunki wystawiane są przez całą dobę.

Łeba - gdzie prawie zostaliśmy uznani za szpiegów
Dopływając do Łeby czuliśmy oddech zbliżającego się sztormu. Zdążyliśmy tylko sklarować jacht, gdy zaczęła się burza. Wiało okrutnie do 100km/h. Porywisty wiatr wiał też następnego dnia. Spacer po plaży zamieniał się w walkę z żywiołem, który rzeźbił w piasku niesamowity krajobraz. Morze huczało tak głośno, że musieliśmy krzyczeć żeby się porozumieć.
Z miastem Łeba kojarzy mi się jedna ciekawa historia. Port od miasta dzielił nie mały kawałem drogi. Pewnego razu z Jankiem znaleźliśmy fajny skrót wiodący przez lasek wzdłuż brzegu rzeki Łeby. Jakież była nasze zdziwienie, gdy z budynku, obok którego przechodziliśmy wybiegli żołnierze krzycząc coś do nas i mierząc z karabinu. Stanęliśmy jak wryci. Coś takiego przytrafiło się nam pierwszy raz w życiu. Okazało się, że weszliśmy na teren MSW. Oczywiście szybko wyjaśniliśmy panom naszą obecność po udzieleniu nam pouczenia przez jednego z mundurowych pozwolono nam się oddalić.

Dlaczego nie warto zbyt długo wpatrywac się w tarczę kompasu
Po kilkunastu godzinach od tego wydarzenia, pogoda się poprawiła i wypłynęliśmy do Gdyni, by nadrobić stracone godziny. Znów z Jankiem mieliśmy „psią wachtę". W wyniku zaniedbania o mały włos nie wpłynęliśmy pod kuter rybacki. Ja zapatrzyłem się w kurs na kompasie, a Janek dzielnie zapoznawał się treścią książki „Lord Jim". Nie wiem jak mogliśmy nie zauważyć masywu tego statku i jego świateł, których blask oświetlał lewą burtę Sagiego. Kapitan nie był zadowolony z zaistniałej sytuacji, trochę się zdenerwował. Nie można mu się dziwić. Wyciągnęliśmy z tego wydarzenia wnioski i do końca rejsu mieliśmy oczy dokoła głowy. Szczególnie na nocnych wachtach.
Pogoda nas nie rozpieszczała. W nocy było tylko 10 stopni, w dzień 16, a woda miała 14. Bez dwóch par spodni i bluz nie było mowy o żeglowaniu. Zimny Bałtyk bezlitośnie narzucał nam swoje prawa. Do Gdyni płynęliśmy ok. 36 godzin. Niby to tylko półtorej doby, ale z naszego punktu widzenia czas płynął wolniej. Jak w dowcipie: Czy 5 minut to długo? Odpowiedz: To zależy, po której stronie drzwi od toalety się stoi!

Gotowanie w przechyle czyli trening czyni mistrza
Z gotowaniem na jachcie też nie brakowało ekscesów. Jeśli ktoś myśli, że przesadzam to grubo się myli. Może jacht jest duży, ale Bałtyk to nie Śniardwy. Trzeba się nie licho napocić, aby zagotować wodę na herbatę, że nie wspomnę o robieniu kanapek. Jednakże trening czyni mistrza - po prawie tygodniu żeglugi potrafiłem zrobić herbatę i kanapki o 3 w nocy i to po ciemku.
Drugi rejs
W pierwszym rejsie wypływaliśmy równo 100 godzin. Na drugi rejs zostało nas tylko trzech ze starej załogi. Ci którzy mieli już wypływany staż nie płynęli dalej a Kamil tak chorował, że dla własnego dobra musiał zrezygnować z dalszego żeglowania. Ciągle spał i miał gorączkę. Przyjechali nowi uczestnicy, uzupełniając skład załogi. Kolejne zakupy, ształowanie, klar i wypływamy odprawić się we „Władku". W planie mamy szwedzką Karlskronę. Teraz wszystko idzie wartko i płynnie. Ja i Water zostawiliśmy pochwaleni przez kapitana. Niby drobnostka, ale od razu poczuliśmy się do wartościowani. Odprawa poszła sprawnie, walutę zakupiliśmy już wcześniej.

Kierunek Szwecja
Wyruszamy na północ, suniemy półwiatrem. Po świtówce (ok.0800) zabraliśmy się z Wojtkiem, moim nowym współwachtowym za robienie śniadania. Ja jak na dzielnego cooka przystało, zrobiłem jajecznicę ze wszystkiego, co mi wpadło pod rękę. Była to jakaś alternatywa do pasztetów z puszki czy żółtego sera. Do Karlskrony płynęliśmy ponad 30 godzin. Nowym doświadczeniem było klarowanie wielkiej genui na deku.
Nie zawsze też chciało nam się uczęszczać z każdą potrzebą fizjologiczną do kingstona, toteż wzbranialiśmy się od tego, gdy tylko pogoda sprzyjała. Droga do Szwecji była urozmaicona od sztilu do, na szczęście krótkiego sztormu. Na miejscu przywitały nas szare chmury i rzęsisty deszcz.

Karlskrona i Marin Muzeum
Karlskrona jest pięknym miastem otoczonym niemalże z każdej strony morzem. Główna ulica (deptak) przypomina trochę warszawski Nowy Świat. Wizytówką miasta jest fantastyczne muzeum morza Marin Muzeum... można by o nim pisać i pisać. Wstęp kosztował około 30 koron, czyli ok. 15 złotych. Na parterze największe wrażenie zrobiła na mnie Sala Modeli Okrętów z okresu największej świetności Karlskrony i stoczni wojskowej. Wystawa obejmowała także modele maszyn i urządzeń stoczniowych.
Dzięki położeniu muzeum nad brzegiem morza, można w nim podziwiać, za sprawą podwodnego tunelu, fragmenty zatopionego w tym miejscu okrętu Gota Lejon Tunel ma 22 metry i biegnie po dnie na głębokości 4 metrów. Okręt obserwuje się przez specjalne szyby.
W ostatniej Sali na parterze wystawiane są Galiony, czyli figury dziobowe pochodzące z dawnych okrętów wojennych. Rzeźby są wykonane w drewnie sosnowym i każda z nich waży ok. 1,5 tony. Na piętrze poraził mnie realizm makiety przedstawiającej zabieg obcinania nogi. Była ona jedną wielu. Inne przedstawiały np. codzienne życie w kubryku czy żołnierzy obsługujących działa na pokładzie żaglowca.
Ponad to można obejrzeć panoramę miasta przez najprawdziwszy peryskop..., usiąść w starym kinie muzealnym, obejrzeć wystawę broni, makiety największych szwedzkich bitew morskich, zajrzeć do pracowni 18-wiecznego szkutnika, a także poznać bliżej życie na pokładzie dawnego żaglowca. Ale to nie jest jeszcze koniec atrakcji, jakie oferuje nam muzeum, po krótkim odpoczynku ruszamy dalej.

Łódź podwodna i żaglowiec
Na zewnątrz czeka na nas Hojen - pierwsza szwedzka łódź podwodna (na zdjęciu widoczna za oknem) jak również Jarramas - ostatni żaglowiec zbudowany w karlskrońskiej stoczni; trójmasztowy szkuner o powierzchni żagli 1002 metrów kwadratowych oraz Bremon trałowiec (poławiacz min). Obydwa statki obejrzeliśmy bardzo dokładnie (łódź podwodną można było tylko podziwiać z zewnątrz), ciekawi każdego szczegółu.
Trałowiec okazał się być wielkim stalowym labiryntem... ale dość gościnnym. Jarramasa też spenetrowaliśmy jak można było najdokładniej. Zaglądaliśmy do najbardziej niedostępnych zakamarków. Ze względu na wysokie ceny nie mieliśmy specjalnej ochoty na dłuższy pobyt w tym miejscu. Było ok., 1800 gdy wyruszyliśmy na komendę policji, by się odprawić. Trochę się zdziwiliśmy, gdy zastaliśmy drzwi zamknięte i tabliczkę, z której wynikało, iż czynne jest tylko od 10 do 18. Dopiero po kilkunastu minutach dobijania się wyszedł funkcjonariusz i załatwił naszą sprawę, ale też nie od razu.
Informacje o miejscach godnych odwiedzenia (także w języku polskim) można uzyskać w dostępnych w marinie prospektach, katalogach, ulotkach. Są też ciekawe informatory, niestety po szwedzku, ale za to bezpłatne, z praktycznymi przeliczeniami np. stopy na metry, mile, jardy itp., locję szwedzkiego wybrzeża... Większość Szwedów biegle włada językiem angielskim, więc jeśli ktoś zabłądzi bez problemu może się porozumieć z przypadkowym przechodniem.

Dobiega końca nasz długi czerwcowy rejs
Z Karlskrony wypłynęliśmy ok. 1900, pogoda tylko się pogarszała. Przemoczone ubrania nie miały szans na wyschnięcie przez najbliższe 36h. Tym razem obieramy za cel Hel. Droga do Polski mimo padającego deszczu była przyjemna. Wiało ok. 5B. Prawdziwe żeglarstwo. Jeszcze nigdy tak milo mi się nie siedziało na nocnej wachcie. Może, dlatego, że rejs miał się już ku końcowi? Na Helu spędziliśmy nockę, wcześniej zwiedziliśmy okolicę portu: piaszczyste plaże, które w Szwecji są rzadkością, ciche parki i tętniące życiem dyskoteki. Bo jak się bawić to tylko w Polsce.
Każdy tego dnia miał w głowie, że coś się jednak kończy. Do Gdyni wyruszyliśmy wcześnie rano żeby uzupełnić godziny do stażu. Tam zrobiło się sentymentalnie, kapitan wypisywał opinie, wszyscy powoli się rozjeżdżali. Ja Water i Zbyszek z Championa (jachtu, który uczestniczył w równoległym rejsie do naszego) mieliśmy przed sobą najważniejszą cześć imprezy, mianowicie tydzień teorii i manewrówki w Gdańsku. Spać położyłem się dość wcześnie, rano musieliśmy wcześnie wstać i ruszać do Gdańska. Nie omieszkaliśmy dojeść „przysmaku neptuna", czyli sałatki rybnej, nigdzie tak nie smakuje jak na jachcie w gdyńskiej marinie.

Znowu się spóźniam - czyli rozpoczęcie obozu stacjonarnego
To już chyba tradycja, że spóźniam się na zbiórki, tak było i tym razem. Do Górek Zachodnich dotarliśmy dopiero około 1300. Do 1500 mieliśmy czas na rozpakowanie się i zapoznanie z resztą grupy, a nie było ich dużo, bo oprócz ekipy która zeszła z jachtu tylko dwie osoby Stona i nasza perełka Karolina. Nareszcie jakaś kobieta! W końcu mieliśmy powód żeby chodzić pod prysznic, nie była to jak dotychczas, sztuka dla sztuki). I tak sobie myślę, że w tym wszystkim brakowało trochę rodziców. Dlaczego? Bo nadal nie mieliśmy dla kogo sprzątać.

Zagrycha na codzień
Po południu wsiedliśmy do nowej dezety o wdzięcznej nazwie ZAGRYCHA i sprawdzaliśmy jej zdolności, które pozostawiały wiele do życzenia. W tym momencie skończyła się sielanka, a zaczęła się ciężka praca. Następny dzień rozpoczęliśmy o 0800 i bez ceregieli, po śniadaniu, sklarowaliśmy jacht i czekaliśmy na pana Marszałła naszego instruktora.
Pływaliśmy do 1700 z przerwą na obiad, od 1800 były wykłady do prawie 22 - wszystko zależało od przedmiotu. Pragnę uczulić wszystkich, którzy poważnie biorą kurs i egzamin na nocne imprezy. Drugiej nocy zrobiliśmy sobie mały wieczorek zapoznawczy i był to poważny błąd. Zabawa owszem była przednia... ale rano ledwo, co wstaliśmy. Z powodu pogody dzień zaczęliśmy od wykładów - przedmiot nawigacja. Chyba jeden z najtrudniejszych na całym kursie KDd, KK, NR, NK - w głowie miałem mętlik. Wszystko mi się mieszało, nie miałem siły się skupić. Po południu ćwiczyliśmy manewr „człowiek za burtą". W sumie na manewrówce radziliśmy sobie dobrze, każdy wcześniej czy później łapał, o co chodzi. Pan Marszałł dostawał czasem białej gorączki, gdy ktoś mylił komendę wybierz z wybieraj lub ster lewo ze ster prawo, ale o tym się nie mówi. Nie myślcie, że odpuściliśmy sobie nawigację, do 3 w nocy ćwiczyliśmy na mapie wymyślone przez nas zadania. Z dnia na dzień byliśmy coraz bardziej zmęczeni. Uczyliśmy się do 1, 2 w nocy. Pan Marszałł dziwił się, że wszyscy zakuwają a nie siedzą w barze. Nam wszystkim po prostu zależało na zdaniu egzaminu. Każdy miał jakieś plany np. Water chciał żeglować w Chorwacji, ja chciałem podejść do kursu na instruktora itp.

[od Wandrusa: laureat głównej nagrody w konkursie wybiera bezpłatny udział w dowolnej imprezie krajowej organizowanej przez naszą firmę - Michał zrealizował swoje plany i wziął udział w kursie na patent młodszego instruktora żeglarstwa zakończonym pozytywnie - gratulujemy!]

Prawie zapomniana Solenizantka
W całym tym zamieszaniu o mały włos nie zapomnieliśmy o urodzinach Karoliny. Rzutem na taśmę zmontowaliśmy tort ze świeczki i pasztetu drobiowego, a toast wznosiliśmy mlekiem 1,8%. W prezencie darowaliśmy jej komplet kolorowych, zmywaków. W końcu praktyczne prezenty są na topie. Mając w myślach, co działo się po ostatniej imprezie, huczne świętowanie nie wchodziło w grę. Szybko zebraliśmy się w sobie dalej ćwiczyliśmy nawigację. Mapa Zatoki Gdańskiej była jednym wielkim szkicem różnego rodzaju kursów. Nasze symulacje odbywały się na jachcie Nefryt. Jak się okazało przed egzaminem (gdy wycieraliśmy mapę z ołówka) był bardzo dzielnym jachtem, ktoś bowiem płynął nim do Pucka przy głębokości 02-0,3 metra. Zostawmy ten fakt bez komentarza.
Na jeden dzień przed egzaminem dołączył do nas Piotr nowy załogant. Ja tego dnia dwa razy byłem pewny, że nie przystąpię do egzaminu. Na szczęście Piotr, a dużej mierze Water nie dopuścili do tego, i obiecali pomoc. Water był naszym mistrzem, wiedział więcej od nas, ale też dłużej żeglował. Miał też wadę - marudził i był pesymistą, ale nikt nie jest doskonały.

21 dni szybko minęło... i nadszedł czas sprawdzianu
W ostatni dzień przed egzaminem żeglowaliśmy sami bez instruktora. Ten obserwował nas i oceniał z pomostu. Cały ten dzień był punktem kulminacyjnym naszego zmęczenia. W przerwach nawet betonowy pirs nadawał się doskonale by, choć przez chwilkę zmrużyć oko. Na koniec dnia byliśmy wykończeni, a przed nami jeszcze pracowita noc.
Dzień egzaminu nadszedł nieubłaganie. Każdy, nawet, jeśli tego nie okazywał, bał się. Egzaminował nas pan Jarosław Marszałł oraz Tadeusz Kuśmierski (mam nadzieję, że nie przekręciłem tego nazwiska), chyba ani jednego ani drugiego nie trzeba przedstawiać. O 1200 wsiedliśmy na Zagrychę i demonstrowaliśmy swoje umiejętności. Oczywiście nie obeszło się bez gaf. Water o mało, co nie wpłynął na sąsiednią łódkę przy odejściu od pomostu, z kolei ja podejście robiłem z zawrotną prędkością zarówno jachtu jak i komend. Ale wyszło dobrze, o 1400 wiedzieliśmy, że wszyscy zdali. Jeszcze tylko teoria. Na napisanie testu mieliśmy ( żeby nie skłamać) 3 godziny. To dość dużo czasu na udzielenie wyczerpujących odpowiedzi. Każdy przedmiot był oceniany oddzielnie. Każdy z nas poradził sobie z tym zadaniem. O 1800 wiedzieliśmy już, że jesteśmy sternikami jachtowymi. Przepełniała nas radość, euforia, a także smutek, że to już koniec. Nie zabrakło pamiątkowych zdjęć.
Tym sposobem sześcioro młodych ambitnych ludzi zostało Sternikami Jachtowymi. Mam nadzieję, że nikt nie usnął podczas czytania mojej pracy, a jeśli wywołała ona, choć grymas uśmiechu, (jeśli nie śmiech) to wszystkie cele, jakie miała spełnić spełniła. Przysyłam także zdjęcia + kilka, których nie wykorzystałem zamieszczam w oddzielnym katalogu.

Michał Prokurat